niedziela, 30 września 2018

Wyprawa rowerowa dookoła Mont Blanc

Pamiętam, dawno temu, kiedy zaczynałem swoją przygodę z kolarstwem, marzyłem o dystansie 100km. Wówczas, wydawało mi się to zupełnie nie osiągalne. Jednak, po pokonaniu tegoż dystansu, ta setka stała się normą. Od tego momentu poprzeczka stale rosła. 100km, 200km po górach, jak najwięcej przewyższeń. Alpenbrevet srebrny, potem złoty. Gotthard na śniadanie a Furka na kolację. Szosowanie od wczesnych poranków, do zachodów słońca. Ograniczenia są tylko w naszych głowach, tak więc co dalej?

Na przykład Tour du Mont Blanc. Ponad 330km i 8000m w górę. Hardcore - w sam raz wyzwanie na 2018 rok ;-)


Zanim przejdziemy dalej, muszę Cie rozczarować - nie zrobiłem oficjalnego wyścigu wokół Mont Blanc. Przyznam się, że nachodziły mnie te szalone myśli, lecz doszedłem do wniosku, że nawet, gdyby jakimś dużym cudem, udało by mi się przejechać cały ten dystans w 24 godziny, to nie nacieszyłbym się tymi wszystkimi widokami, tylko walczyłbym o życie. 
Zamiast tego, podzieliłem się pomysłem z klubowiczami BBVC i tak oto zebrała się nas grupka, trzy osobowa na objechanie wielkiej, białej góry w dwa dni.

Przygotowanie

Dwa dni na szosie to już mikro bike packing. Miałem dużo szczęścia i ten luksus, że Dawid z Triglava uszył mi torbę na ramę, pod wymiar mojego Ritchey'a. Idealna, aby zabrać wszystko co niezbędne... i to co zbędne.


Pakowanie się w stylu bike packing, to nie taka prosta sprawa. Wszystko się wydaje potrzebne, a każde dodatkowe 100g będzie się przypominało na tych 330km/8000tyś w górę. 

Po wielu próbach i przymiarkach zabrałem ze sobą:
  • Szorty (żeby nie cebulić w motelu)
  • T-shirt (żeby nie cebulić w motelu)
  • Skarpetki
  • Najmniejsze flip-flopy jakie znalazłem
  • Mokre chusteczki
  • Zapasową dętkę
  • Dwa batony Cliff (są mega super)
  • Dwa żele
  • Tabletki z magnezem (przydają się na skurcze)
  • Mini żel do kąpania
  • Mini żel pod prysznic
  • Szczoteczka i pasta do zębów
  • Krem na słońce i na cztery litery
  • Deo
  • Listki do prania
  • Kabelki USB, ładowarkę
  • Power bank
  • Doustny uchwyt GoPro
Pakowanie poszło sprawnie, wszystko zmieściło się w torbie jak ulał. Dzięki dobrej robocie Triglava, pomimo torby na ramie, miałem wciąż dobry dostęp do bidonów. 


Go pro oraz dobra lampka to must have na tego typu wyprawę.


Torba spasowała elegancko. Żółty akcent idealnie pasował do owijki.


Dzień #1

Sobota 7 rano, wskakuję w pociąg z Vevey do Martigny, gdzie mamy się spotkać. Plan zakłada kierunek na przełęcz wielkiego Bernard'a do Włoch, potem Francji, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Drugiego dnia przejazd przez Francję do Szwajcarii i powrót do Martigny. W ten sposób pokonujemy najbardziej wymagające szczyty pierwszego dnia i mamy w miarę łatwiej dnia kolejnego.

A propo wytrzymałości, tu muszę wspomnieć o jednej z uczestniczek naszej wyprawy - Isabelle. Pomimo że jadę z nią pierwszy raz, to słyszałem już to i owo. Dziewczyna robi ultra maratony biegowe, gdzie biegnie ponad 100km po Alpach. Rower też lubi, rok temu zrobiła oficjalny Tour de Mont Blanc w 18 godzin, z czego praktycznie w ogóle się nie zatrzymywała... 330km / 8000km na jeden strzał...


tak... taką właśnie miałem minę jak to usłyszałem.

Drugi uczestnik to Matthias. Z Matthiasem jeżdżę bardzo często. Z urodzenia jest Niemcem. Jeździ z niemiecką precyzją i niemiecką wytrzymałością. Taki niemiecki diesel V12.

Ja przy tej dwójce to Fiat 126p... będzie zabawa, będzie się działo... tak sobie śpiewałem w pociągu podczas drogi do Martigny.

Zanim się obejrzałem, zaczynamy pierwszą wspinaczkę do Chapex-lac. Podjazd 11%, idealny na pobudkę. Uczucie ciężącej torby bezcenne. Nie wiem po co zabrałem tyle rzeczy?!

Po chwili zjazd, piękne widoki wschodzącego słońca. Cisza, szum szosy i cykających fotek w GoPro.




Pogoda przepiękna. Promienie słońca przebijają się przez szczyty Alp. Niesamowity widok...


Kolejny szczyt to Grand St. Bernard. Dość sroga góra, już nie pierwszy raz ją jadę więc czuję się dość komfortowo.


Końcówka ponad tunelem jest dość mordercza. Torba znów daje o sobie znaki, choć muszę przyznać, że torba na ramę to super rzecz. Ciężar jest idealnie po środku i bardzo fajnie się podjeżdża i zjeżdża. Isabell i Matthias mają podsiodłówki, które kiwają się na podjazdach jak psie ogony.


Gdy cierpię, mam mały trick - próbuję zająć głowę widokami i w ten sposób mózg nie komunikuje się z nogami. Pomaga, naprawdę :)

Droga na górę jest praktycznie pusta. Docierając na szczyt, duży zonk. Jakiś wyścig rowerowo - motorowy (WTF?)


Próbując się odnaleźć w tym zgiełku, orientujemy się, że Isabelle nas właśnie minęła i pomknęła w dół... no tak, ona się nigdy nie zatrzymuje...










Dopadliśmy Isabelle dopiero na dole i znów nasze trio było razem. Tym razem we włoszech. 





Kolejna przełęcz do zdobycia to Mały Saint Bernard. Przed mniejszym bratem świętego Bernarda, postanawiamy wstąpić na lunch. To najlepsza decyzja tego dnia, gdyż temperatura przekracza już 35st. w cieniu. 

Matthias jest specjalistą od Włoch, włoskiej kuchni i w ogóle. Znajduje świetną restaurację i po chwili jesteśmy ugoszczeni po królewsku. Na początek zamawiamy sześć butelek St Peregrino. Kelner się śmieje, ale nie jest zdziwiony. Woda znika w oka mgnieniu...

Przy stole spędzamy 1.5 godziny i zaliczamy wszystkie dania obiadowe. Na koniec mocne espresso i jesteśmy gotowi do drogi. Wracamy do rowerów, Isabelle zostawiła rower z garminem na słońcu - jest 48st!

Wspinaczka na małego Bernarda idzie powoli. Jest tak gorąco, że asfalt paruje, a ja mam wrażenie, że koła zapadają się w drodze po ośki. Zatrzymujemy się przy każdej fontannie i uzupełniamy bukłaki... sorki bidony...

W końcu docieramy do podjazdu. Tej góry nie znam, ale jak sama nazwa wskazuje, ma być mały Bernard, więc jadę z uśmiechem na twarzy, wypatrując szczytu. Już w krótce się okaże, jak bardzo jestem w błędzie. Przecież to włochy, a włosi są istnie szaleni. Nawet z małej góry zrobią dużą górę, zapętlając drogę jak tylko się da. Mała góra okazuje się dużą górą, a droga prowadzi na samiutki szczyt, największy wierzchołek, pagórek tej cholernej góry. Wyżej się po prostu nie da, mały Bernard, to największy Bernard jakiego od tej pory poznałem.

Po długich mękach docieramy na szczyt. Ta tabliczka to było moje największe marzenie tamtego dnia. 


Pogoda zaczyna się zmieniać. Nadciągają deszczowe chmury, więc zamiast selfie zaczynamy cisnąć w dół do Francji. 





Przekraczając granicę, zmienia się krajobraz. Robi się bardziej przestrzennie i góry przyjmują jakie takie inne kolory.




Jeszcze kilka zakrętów i będzie zimne piwko...




I w taki właśnie sposób kończymy dzień pierwszy. Zatrzymujemy się w motelu Arolla Bourg Saint-Maurice. Świetne miejsce. Przygotowane dla kolarzy, fajne, drewniane pokoje z widokiem na rynek. Jest zimne piwko, jest bosko.

Zrzut ze stravy:


Dzień #2

Dzień numer dwa zaczyna się bardzo wcześniej. Tuż po 6 rano jesteśmy już przygotowani do drogi. Zahaczamy o piekarnię i bierzemy kanapki, kawkę i colę. Cukier musi się zgadzać, w końcu parę ładnych górek przed nami.

Cormet de Roselend jest przepiękną przełęczą. Słońce jeszcze nie całkiem się obudziło, a my już jesteśmy na szczycie. Magiczny spektakl poranka w górach. To, co czarne koty lubią najbardziej!









Moje nogi wciąż czują małego Bernarda. To dobra wymówka, aby się zatrzymać i strzelić fotki:





Jesteśmy na szczycie. Robimy sobie fotki, delektujemy się widokiem... a Isabelle znów nas mija. She did it again!
Nie myśląc dłużej, rzucamy się w pościg w kierunku Lac de Roseland



Droga do Lac de Roseland jest otoczona skałami. Asfalt jest dość dobrej jakości, więc rozwijamy prędkości przelotowe w kierunku jeziora na dole.








Na dole doganiamy Isabelle. Jesteśmy w szoku, widząc Isabelle zapatrzoną w jezioro. Faktycznie, widok robi robotę.


Krótka przerwa i zaczynamy wspinaczkę na Col des Saises










Col des Saises jest najmniej ciekawą górą z całej wyprawy. Nie spędzamy tu dużo czasu. W lokalnej mieścinie jemy obiad, ja i Matthias, bo Isabelle się oczywiście nie zatrzymała... 

Po posiłku, ostatnie górki: Flumet - Megeve - Chamonix.


Będąc w Chamonix, czujemy się już jak w domu. To już granica ze Szwajcarią więc rzut beretem do domu. Aby dostać się do Szwajcarii pokonujemy jeszcze na deser Col des Montents i Col de la Forclaz  

Zjazd do Martigny znam na pamięć. To będzie już z 20sty? raz jak sobie tu zjeżdżam. Pełna prędkość, każdy zakręt znam bardzo dobrze.


Jak widać z powyższego zdjęcia, jadę tu sam z Matthiasem. Isabelle sporo nadrobiła rezygnując z obiadu. 

Strava podsumowała dzień nr 2 w ten oto sposób:

 
Ta weekendowa loopa pozostanie w mojej pamięci na bardzo długo. Przecudna i wymagająca mini wyprawa w doborowym towarzystwie. Dla takich dni i weekendów się żyje. Pomimo że jestem padnięty a język mam suchy jak kołek, to jestem najszczęśliwszym kolarzem na naszej planecie. 

Mam nadzieję to jeszcze powtórzyć i to nie raz!

Pozdrawiam i zapraszam na kolejne wpisy bloga Czarnego Kota :)
Tomek
blog-roadtripping

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz