Pages

środa, 24 października 2018

Alpenbrevet 2018 - walka o życie

Alpenbrevet, to szwajcarski kolarski event, który jest znany na cały świat. Co roku, zjeżdża się tu masa maniaków szosy, aby przejechać jedną z trzech pętel po najwyższych szwajcarskich przełęczach. Rok w rok, Alpenbrevet jest organizowany w sierpniu, aby pogoda była pewniakiem. Z reguły, Alpenbrevet kojarzy się z pięknymi widokami, słońcem, super towarzystwem itd. Jak było w tym roku? 


Zapraszam do wpisu :-)
Mieszkając w Szwajcarii, mam ten komfort, że tego rodzaju wydarzenia mam praktycznie pod nosem. W 2016 przejechałem sobie wersję "Gold" bez większego problemu. W tym roku byłem w świetnej formie, więc również wpisałem się na golda. Co mogło pójść nie tak? Jedna rzecz - cholerna pogoda...

W ten jeden weekend, a właściwie dzień, pogoda totalnie zwariowała. Dzień przed wyścigiem było słoneczko, temperatura ok 15st na szczytach. W dzień wyścigu temperatura spadła do 1-2st, przyszła mgła, deszcz i śnieżyca. Na wersję Gold, która mierzy sobie 160km/5100m w górę, takie warunki stawiają zupełnie inne światło na kolarstwo.

Pomimo tej prognozy, nawet na chwilę nie pomyślałem aby się wycofać. Hotel był już zabookowany, rower spakowany i jedyną rzeczą jaką musiałem rozkminić, to co na siebie założyć. W takich warunkach chyba nigdy nie ma dobrego wyboru. Pod górę się spocisz, z góry na zjazdach przemarzniesz do kości. Tak więc zarzuciłem na siebie koszulkę z termo z osłoną przed wiatrem, rękawniki, koszulkę uszytą przez velcredo i kurtkę od dhb "all weather". Rękawiczki, długie spodenki i nakładki na buty ocieplające jedynie palce.

Start 7 rano, tym razem z Andermatt. Piersza przełęcz Sustenpass





Pierwsze momenty są bardzo niebezpieczne. Setki kolarzy zaczynają kręty zjazd i jest bardzo ciasno. W tym roku od rana mrzyło i było bardzo mokro. Jedni na tarczach, drudzy na oponkach 23mm, jedni są przyzwyczajeni do jazdy w grupie, inni się motają. Nie lubię tego momentu, bo bardzo łatwo o kraksę i Alpenbrevet odjedzie bez ciebie. Na całe szczęście wszystko poszło gładko. Przed podjazdem na Susten, kórtka poszła do tylnej kieszonki i zaczął się podjazd.




Na podjeździe znacznie luźniej. Każdy obiera swoje tempo i zaczyna się ugniatanie kapusty. Ja cieszę się widokami i cykam sobie fotki. Pogoda całkiem ok, ok 7-10st, bez deszczu. Chmury miejscami ustępują odsłaniając szczyty. Mógłbym tu zostać do wieczora.





Mniej więcej od połowy podjazdu słońce się kończy. Im bliżej szczytu, tym większe mleko. Mgła na tyle gęsta, że tracę orientację i mimo, że znam ten podjazd jak własną kieszeń, nie mam pojęcia gdzie jestem i jak daleko do szczytu.



 Na zdjęciu ja, czyli "Czarny kot" w koszulce od Velcredo. Koszulka wykonana wyśmienicie, zdała egzamin wzorowo. 

Jeżeli chodzi o koła, to na ten wyścig zabrałem swoje najlżejsze aluminiaki. Obręcze DT RR411, szprychy DT Aerolite i piasty Novateca, ale nieco zmodyfikowane i z ceramicznymi łożyskami. Przy takiej ilości podjazdów, dobrze jest mieć lekkie koła. 1350g cieszyło z każdym metrem w górę.


Na Susten dotarłem szybciej niż myślałem. Na górze było strasznie zimno, ok 4st., więc nie czekając dłużej zgarnąłem coś na ząb, ubrałem kórtkę i ruszyłem w dół.



Widoczność była naprawdę kiepska a droga bardzo śliska. Do tego zaczęło mocno wiać. W pewnym momencie, zaczęło mną telepać od zimna na tyle mocno, że nie mogłem utrzymać roweru w linii prostej.
Kamerka zamokła, więc większość ujęć zupełnie nie wyszła.







Im bardziej w dół, tym lepiej. Cieplej i praktycznie sucho.










Druga przełęcz to Grimselpass. Ten sam scenariusz, przed podjazdem, kórtka do kieszonki i w górę. Mleczna mgła również spowiła górę, więc nie do końca wiedziałem ile jeszcze zostało mi do punktu kontrolnego.




Ludzie zaczeli odpadać. Coraz więcej osób zatrzymywało się na poboczach. Ja trzymałem się całkiem spoko, do momentu, kiedy nagle mnie odcięło, ni stąd ni zowąd. Zostało mi ze cztery zakręty do szczytu, ale nogi już nie podawały. Zatrzymałem się tak jak większość, wciągnąłem batona i ruszyłem dalej. Chwilę później byłem już na Grimselpass.


Tu było zimno, naprawdę zimno. Wszystko co miałem, ubrałem na siebie. Cały się trząsłem jak galareta. 
Zmusiłem się aby coś zjeść... ser, czekolada, bulion. Kolejność nie miała znacznia, w ogóle nie czułem smaku. Bulion parował i był chyba gorący, ale ja nic nie czułem. Pragnąłem tylko jednego, zjechać z tej góry znów w cieplejsze temperatury...





Gdyby to był mój pierwszy zjazd z takiej góry, w tych warunkach, to myślę że pampers byłby pełny. Cisnąć w dół w totalnej mgle, bez barierek na poboczu, potrafi ruszyć wyobraźnię.

Kilka zakrętów i zaczynało być trochę cieplej. Było mi jeszcze cieplej, patrząc na biedaków z dalekich krajów, którzy przyjechali w krótkich spodenkach, licząc na słońce i niebieskie niebo, zupełnie takie, jakie pokazują filmiki reklamujące Alpenbrevet ;-)








Po tym zjeździe nastąpił punkt decyzyjny. W prawo na Gotthard i kontynuować wersję Gold, lub w lewo na Furkę i skrócić pętlę do wersji Silver. Głowa i głód kolarstwa mówiły w prawo, ciało błagało o Furkę. Spojrzałem na zegarek - 13:00. Spojrzałem na pogodę, o 15stej nadciągała burza ze śniegiem i deszczem. Nie było żadnej możliwości, aby zrobić dwie przełęcze w 2 godziny w tych warunkach. Z ogromnym żalem skręciłem na Furkę. Byłem strasznie rozczarowany samym sobą, ale na milion procent załamanie pogody dorwało by mnie na zjeździe z Gottharda lub podjeździe pod Nufenen. 





Podjazd pod Furkę postanowiłem zrobić na luzie, karmiąc oczy pięknymi widokami. Stopniowo chmury ustępowały i odsłaniały przełęcz i hotel Belveder... niesamowity spektakl.





Szczyt Furki był najzimniejszy ze wszystkich. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem w górach. Wlałem w siebie wrzący bulion, zupełnie jak by był totalnie zimny. Wówczas zrozumiałem, że podjąłem dobrą decyzję. Nie dałybym rady przez Gottharda i Nufenen.

Pozostało mi jedynie zjechać do mety w Andermatt.


Zjazd zrobiłem zupełnie na pamięć. Miejscami widoczność była zerowa. Ja sobie liczyłem zakręty i w ten sposób mniej więcej wiedziałem gdzie jestem

Przekraczając metę zdobyłem się nawet na mały uśmiech :-) 



Ulga, szczęście połączone z gorczyczą i żalem. Tak właśnie ukończyłem Alpenbrevet w 2018. Zupełnie inaczej, niż w 2016, gdzie zrobiłem wszystkie cztery przełęcze i wcale nie byłem padnięty. 

Będąc na mecie, obiecałem sobie że jeszcze tego samego miesiąca przejadę Gottharda... ale to już temat na kolejny wpis.

Pozdrawiam!
Tomasz
blog-roadtripping

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz